Recenzja filmu

Naznaczony: Czerwone drzwi (2023)
Patrick Wilson
Ty Simpkins
Patrick Wilson

Karnawał dusz

Reżyserski debiut Patricka Wilsona — który zagrał również główną rolę i, do spółki ze szwedzkim zespołem Ghost, wykonał utwór lecący na napisach końcowych — nie stroni od rozwiązań nowych dla
Karnawał dusz
źródło: Materiały prasowe
"Naznaczony: Czerwone drzwi" nazywa świat umarłych Dalą tudzież Otchłanią. I to wizja, która aż kipi od nihilizmu. Przecież - czyś dobry, czyś niegodziwy - i tak trafisz tam, gdzie dusze uginają grzbiet pod naporem nie dawnych przewin, ale dojmującego pragnienia ponownego przeżycia choćby jeszcze jednej sekundy, odetchnięcia świeżym powietrzem, poczucia słońca na policzku. Nie ma w tym absolutnie żadnego romantyzmu, tylko mrok, pustka i beznadzieja. Wydaje się bowiem, że na tkankę rzeczywistości najmocniej napierają niegodziwcy: to im najbardziej ckni się za dniem powszednim i właśnie z tego konceptu tryska źródełko grozy całej serii. Wystarczy im jedynie nadszarpnąć niematerialne przepierzenie, żeby uprzykrzyć życie śmiertelnikom. Oraz, oczywiście, je odebrać.

Koncepcja owej Drugiej Strony rozbudowywana była (choć po łebkach) na przestrzeni dekady i aż czterech odsłon "Naznaczonego". Cykl jednak stopniowo, acz gwałtownie wytracał pęd, napięcie i zręby strukturalnej oraz stylistycznej oryginalności. Coraz bardziej pogubione sequele uczyniły z całkiem niezłego przecież i kryjącego sporo niespodzianek filmu Jamesa Wana cokolwiek męczące, bo wsobne uniwersum, które musiało implodować. Może stąd decyzja, żeby dopisać swoisty epilog do historii rozpoczętej, rozgrzebanej i, jak się wydawało, zakończonej już przed dziesięcioleciem, kiedy to Lambertowie, Josh (Patrick Wilson) i jego syn Dalton (Ty Simpkins), wyprawiali swoje astralne ciała do krainy cieni — jeden nieświadomy swoich umiejętności, drugi, żeby ratować pierwszego.



Od próby, jaką wtedy przeszli, minął kawał czasu. Obaj umyślnie poddali się hipnozie, żeby raz na zawsze zapomnieć o tym, co ich wtedy spotkało. Tym samym zablokowali swoje zdolności, może i niesamowite, ale przynoszące im jedynie zgryzoty. Nie naprawiło to bynajmniej niczego, bo świat materialny to nie Stumilowy Las. Josh, którego umysł po traumatycznych zdarzeniach osnuła mgła, nie może znaleźć wspólnego języka z dorosłym już Daltonem. Rozpadła mu się rodzina — żona odeszła, zmarła matka, dzieci opuściły dom. A to, co niegdyś przeszli razem ojciec i syn, pozostaje przed nimi ukryte. Oczywiście do czasu. Dalton wyjeżdża na studia i pod wpływem nowych doświadczeń powoli odblokowuje wyparte, raz jeszcze budząc monstrum czające się za tytułowymi Czerwonymi Drzwiam.

Reżyserski debiut Patricka Wilsona — który zagrał również główną rolę i, do spółki ze szwedzkim zespołem Ghost, wykonał utwór lecący na napisach końcowych — nie stroni od rozwiązań nowych dla franczyzy. Ale nadal trzyma się charakterystycznej dlań, sprawdzonej formuły kryminalnego dochodzenia, konsekwentnego odkrywania prawdy i starannie odkrywa się tutaj kolejne fakty niczym okienka kalendarza adwentowego. Zasadniczy problem scenariuszowy polega jednak na tym, że od początku wiemy znacznie więcej niż cierpiący na amnezję bohaterowie. Stąd, o ile dla pogubionych Josha i Daltona jest to doświadczenie formacyjne, dla nas będzie zaledwie mało interesującym brykiem z tego, co już kiedyś przecież oglądaliśmy. Ale może i oni, i my, śledząc tę opowieść od tak długiego czasu, zasłużyliśmy na pewne domknięcie.



Choć "Naznaczony: Czerwone drzwi" bez poczucia obciachu żongluje przeżutymi i wyplutymi schematami — raz lepiej, raz gorzej — to Wilson miejscami próbuje brawurowo nawiązać do onirycznej poetyki snu na jawie. Sięga między innymi po dające sporo frajdy rozwiązania przywołujące na myśl filmy o Freddym Kruegerze - tyle że bez tamtejszej dezynwoltury. Entuzjazm debiutanta pomaga tu i szkodzi zarazem, bo obok interesujących ujęć i ciekawych rozwiązań formalnych sporo jest tych chybionych, męczących, przeciągniętych. Ewidentnie są tu problemy z tempem i odpowiednim balansem, zachwiana zostaje równowaga między sztubackim żartem a sekwencjami mającymi epatować nierozrzedzonym przerażeniem.

Z tym ostatnim jest, no cóż, różnie, bo nie udaje się wykrzesać długotrwałego klimatu grozy i zagrożenia. Polega się tu prawie wyłącznie na jump scare’ach. Tyle że Wilsona, poza zainscenizowaniem kilku naprawdę ciekawych strasznych scen, interesuje głównie ludzka historia, analiza tego, co Lambertowie mają jeszcze do posklejania, czysty obyczaj naniesiony na horror. I jest to, jakby nie było, przepis na sukces, tyle że nieumiejętnie wyważono wykorzystane składniki. Omawiany film ma być, przynajmniej na dłuższy czas, ostatnim z serii, ale bardziej niż głośne trzaśnięcie drzwiami przypomina ich cichutkie domknięcie.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones